piątek, 31 lipca 2015

Caput I

Po podróży, która mnie, niecierpliwemu, wydawała się o wiele za długa, ujrzałem wreszcie mury opactwa, do którego zdążałem. Płaska do tej pory okolica, przecinana wstęgami rzek i strumieni, wypiętrzyła się w szereg wzgórz, a na szczycie najwyższego z nich stała doskonale widoczna budowla. Skąpana w blasku zachodzącego słońca, jarzyła się czerwonawo, jak klejnot w pierścieniu biskupim. Ten widok, choć piękny, przeszył mnie jednak dziwnym dreszczem niepokoju. Początkowo nie mogłem zrozumieć, skąd ten lęk, po chwili jednak uświadomiłem sobie, że opactwo wygląda jak ogarnięte płomieniem; powróciły wspomnienia dawnych wydarzeń, z których ledwie uszliśmy z życiem. Czy tak samo będzie i tutaj? Ufałem Opatrzności, że nie, odmówiłem jednak co prędzej fragment psalmu i tak nabrałem otuchy.
Ścieżka tymczasem wspinała się coraz wyżej, a mury opactwa rosły w moich oczach. Minąłem wioskę, ubogą i małą, przez chwilę goniła mnie gromada brudnych i rozwrzeszczanych dzieciaków, trajkocząc coś w miejscowym języku. Widać obcy był tu atrakcją, jakiej nie spotykały na co dzień. Zdziwiło mnie, że nie próbowały żebrać i rozbiegły się, gdy tylko minąłem rozstaje dróg, skręcając ku klasztorowi. Odgoniłem jeszcze dwa albo trzy psy, bardziej wytrwałe od dzieciarni, i nie zaczepiany już przez nikogo, mogłem iść dalej.
Kiedym dotarł do furty, byłem już solidnie znużony, a nawet i juczny osioł, którego prowadziłem, szedł coraz wolniej. Zakołatałem mocno i czekając, aż furtian otworzy bramę, rozglądałem się po okolicy. Z góry wydawała się wielce malownicza i dostatnia; patrzyłem na rozciągnięte na wzgórzach pola i winnice, na ciemne plamy lasów, na rozsiane tu i ówdzie wioski. W oddali, niemal na granicy zasięgu wzroku, widniała inna wielka budowla - zamek pana tych ziem. Trzy wieki temu jeden z jego przodków, w podzięce za szczęśliwy powrót z wyprawy krzyżowej, ufundował na tych wzgórzach niewielki początkowo klasztor, który z czasem rozrósł się do rozmiarów sporego opactwa. Tutejsi mnisi słynęli z doskonałych, wyrabianych na miejscu win i likworów; o tym wszystkim dowiedziałem się jeszcze w Melku, od mego opata, który gorąco zachwalał mi zdrowotne właściwości tych napitków. O tym wszystkim rozmyślałem, stojąc przed furtą i starając się zachować postawę pełną pokory, jak przystoi podróżnemu, który przybywa prosząc o nocleg.
Wreszcie skrzypnęły zawiasy i w grubych, dębowych odrzwiach otwarło się małe okienko. Ujrzałem w nim twarz starca, okoloną białą, rzadką brodą. Furtian, jak dowiedziałem się później, nosił imię Paschalis i był najstarszym pośród żyjących w tym klasztorze mnichów; przetrwał pięciu opatów, a choć surowość Reguły zdawała się płynąć wprost w jego krwi, jednak, umiejętnie poproszony, lubił wdawać się w długie opowieści o dawnych czasach. Jego pamięć przechowywała najdrobniejsze nawet wypadki, co stało się dla mnie wielce pomocne w dniach, które nadeszły.
Tymczasem jednak, zapowiedziany przez furtiana, wkroczyłem w mury opactwa. Rozglądałem się ciekawie dookoła i cieszyłem, widząc jego piękno i panujący wszędzie porządek. Na wprost od furty rozciągał się wielki plac, po mojej lewej ręce widniał kościół, za nim prosty budynek, który mógł być domem dla pielgrzymów. Dalej ciągnęły się zabudowania klasztorne, mieszczące w sobie dormitoria mnichów a także, jak się domyślałem, budynki gospodarcze, choć szpaler drzew zasłaniał widok na tę bardziej pospolitą część opactwa. Skierowałem się w stronę głównego wejścia do budynku; choć gnała mnie niecierpliwość i lęk o zdrowie mego mistrza, to jednak pierwszą rzeczą, jaką musiałem zrobić, było zgłoszenie się do opata. Miałem dla niego listy z naszego klasztoru - a przede wszystkim, musiałem poprosić o zezwolenie abym mógł towarzyszyć bratu Wilhelmowi.
Opat - Wawrzyniec z Umbrii - przyjął mnie w refektarzu. Zmierzchało już, ostatnie promienie słońca wpadały przez wąskie okienko; w korytarzu słychać było szuranie stóp mnichów śpieszących do kościoła na nieszpory. Przyjął listy i wysłuchał mnie, kiwając z roztargnieniem głową; tak, oczywiście, że otrzymam wszelką pomoc, jakiej potrzebuję, ale teraz powinienem iść na nabożeństwo wraz z wszystkimi, porozmawiamy po nieszporach.
Przyglądałem mu się uważnie, kiedy tak stał w smudze czerwonego słonecznego światła. Był wysoki i chudy, o twarzy zapadniętej i jakby wciąż czymś zatroskanej. Rzadkie włosy otaczały lśniącą łysinę a wystający i lekko zakrzywiony nos nadawał mu wygląd drapieżnego ptaka. Ręce też miał wyschłe, o przykurczonych lekko palcach i pierwszym moim skojarzeniem na ten widok były szpony krogulca. W całej postaci opata było zresztą coś ptasiego, nawet głos miał, zdawałoby się, skrzekliwy i ostry. A może to tylko moja wyobraźnia zwodziła mnie na manowce? Przypomniało mi się, że mistrz Wilhelm nieraz ganił jej żywość i nakazywał poddawać ją osądowi rozumu; zawstydziłem się więc i pokornie opuściwszy głowę, ruszyłem za opatem.
W kościele zebrali się już wszyscy mieszkańcy opactwa; mnisi, nowicjusze i pielgrzymi, którzy zatrzymywali się tu w drodze do Composteli. Stanąłem skromnie na szarym końcu, tuż za nowicjuszami, nie godziło się wpychać na zaszczytniejsze miejsce, po pierwsze, z powodu mego młodego wieku - sam dopiero co byłem nowicjuszem - a po drugie, gdyż byłem tu gościem tylko. Gdzieś pośród mnichów, jak mniemałem, stał brat Wilhelm, nie widziałem go jednak w mrocznym wnętrzu, a nie mogłem przecież rozglądać się; w czasie modlitwy trzeba być skupionym. Przyglądałem się tylko ukradkiem nowicjuszom, a oni, jak zauważyłem, przyglądali się mnie. Byli to młodzi chłopcy, odziani w szaty z pozoru tylko przypominające habity zakonników, jeszcze nie wolno im było nosić prawdziwego stroju mnicha. Przypuszczałem, że byli, jak ja, młodszymi synami rycerzy lub kupców, od dzieciństwa przeznaczonymi do stanu duchownego. Obok grupy nowicjuszy stał starzec o surowym spojrzeniu i zaciśniętych w wąską linię ustach; domyśliłem się w nim przełożonego nowicjatu i odruchowo pożałowałem moich współbraci, bo wyglądał na takiego, co ma ciężką rękę i jest nader gorliwy w wymierzaniu kar.
Rozpoczęły się śpiewy, zaprzestałem więc rozglądania się wokoło i pogrążyłem w modlitwie. Nagle z tyłu za mną usłyszałem jakieś zamieszanie; ktoś nadchodził, spóźniony - zapewne któryś z mnichów pracujących w polu; w mym rodzinnym klasztorze też bardzo często spóźniali się oni na nabożeństwa, nie mogąc zdążyć z powodu zbyt wielkiej odległości pomiędzy polami a kościołem. Nie wolno wszak im było przerwać pracy wcześniej, niż usłyszeli dzwon wzywający na modły. Tak pomyślałem i nie zajmowałem się tym więcej, zauważyłem jednak gniewne spojrzenie, jakie opat utkwił gdzieś za moimi plecami. Brat spóźnialski nie będzie miał wesoło. Po chwili tuż za mną odezwał się mocny, niski głos, włączając się w śpiew. Nabożeństwo trwało dalej, niezakłócane już żadnym incydentem.
Nieszpory się skończyły i mnisi ruszyli do refektarza; poszedłem i ja z nimi. Gdym się odwrócił, zobaczyłem tego, który swym spóźnieniem naruszył porządek nabożeństwa. Zdumiałem się nieco, bo także nosił szatę nowicjusza, choć zdawał się być już dojrzałym mężem. Wysoki, o ciemnych włosach jeszcze nie przystrzyżonych na sposób zakonny, miał twarz o dość pospolitych i grubych rysach, zapadnięte policzki i podbródek naznaczony długą, poszarpaną szramą. Wpatrując się w ziemię, czekał, aż wszyscy znaczniejsi miną nas, wychodząc z kościoła i ruszył dopiero na samym końcu, za nowicjuszami i za mną. Ja tymczasem, choć udawałem, że też z pokorą patrzę w ziemię, w rzeczywistości zerkałem na przechodzących mnichów, usiłując wypatrzeć wśród nich brata Wilhelma i przeraziłem się, nie ujrzawszy go. Zrozumiałem, że nadzieja, jaką karmiłem się całą drogę, byłą bezpodstawna; mój mistrz rzeczywiście musi być ciężko chory, skoro nie było go na nabożeństwie. A może - Panie, uchowaj - już nie żyje? Zgnębiony tymi myślami powlokłem się za braćmi w stronę refektarza, rozmyślając, co mam teraz zrobić ze sobą i gdzie się podziać.
Nim jednak dotarliśmy na wieczerzę, nowa otucha wstąpiła w moje serce. Usłyszałem bowiem, żę ktoś woła moje imię, a gdym się odwrócił, ujrzałem niskiego, chudego mnicha, który szedł w moją stronę, uśmiechając się serdecznie.
- Adso z Melku? - upewnił się jeszcze raz, a gdy odparłem, że tak, uradowany skinął głową. - Nareszcie! Brat Wilhelm wypatruje cię co dnia i nie daje mi spokoju, dopytując wciąż, czy Adso już przybył. Zwą mnie Fabian, jestem tu zielarzem - przedstawił się.
Ulga, jaką odczułem, była tak ogromna, że nogi wprost ugięły się pode mną.
- Brat Wilhelm żyje? - wyjąkałem. - Czy jest w dobrym zdrowiu? Pisał, że...
- Żyje, oczywiście - potwierdził zakonnik. - A co do zdrowia... Cóż, było gorzej, teraz wszystko ma się ku lepszemu, chociaż... Sam zobaczysz. Opiekowałem się nim przez ostatnie tygodnie i dzięki łasce Bożej a także moim ziołom doszedł do siebie. Jest jednak jeszcze słaby i... Idę właśnie do kuchni po strawę dla niego i innych chorych, jeśli chcesz, możesz sam mu ją zanieść, wskażę ci drogę.
Podziękowałem za dobrą nowinę i nie ociągając się, ruszyłem za nim. W kuchni napełniliśmy miski jedzeniem, wzięliśmy kaganek napełniony oliwą i udaliśmy się w stronę budynku, w którym słusznie domyślałem się austerii dla pielgrzymów. Brat Fabian wyprzedził mnie i energicznie zakołatał w drzwi jednej z cel.
- Wejdź! - usłyszałem. Drzwi otwarły się, skrzypiąc. Spoglądając ponad ramieniem zielarza ujrzałem mego mistrza siedzącego na pryczy. Wychudł i postarzał się bardzo, a jego oczy, zwykle patrzące bystro i przenikliwie, teraz zdały się puste i pozbawione blasku.
- Czy to ty, Fabianie? - zapytał brat Wilhelm. - A on? Czy on z tobą jest?
Zadrżałem. Kaganek świecił jasno, w jego blasku widziałem wyraźnie każdą zmarszczkę na twarzy mego mistrza, a on...
Zrozumiałem, że brat Wilhelm stracił wzrok. 


-----------------------------------------------------------------------

Ufff, rozdział pierwszy za mną. Niezbyt długi, ale myślę, że ciekawy. Prolog nie spotkał się z życzliwym przyjęciem, ale mam nadzieję, że tym razem będzie lepiej.
Pozdrawiam wszystkich czytelników!

Rosa

poniedziałek, 27 lipca 2015

Prolog

Było lato, suche i upalne, ale w chłodnych murach opactwa nie odczuwało się tego. Kamienne ściany chroniły nas przed skwarem i spiekotą; jedynie ci bracia, którzy wychodzili pracować w polu, odczuwać mogli dotkliwość aury, nie skarżyli się jednak, gdyż Reguła zabrania wszelkiego narzekania. W pokorze powinniśmy znosić uciążliwości codziennego życia i chwalić Pana za kęs strawy i łyk wody pośród lejącego się z niebios żaru.
W taki dzień, kiedym wracał ze skryptorium tuż przed noną, zawołał mnie opat i wręczył skrawek pergaminu przewiązany sznurkiem. Zadrżałem; przyjmowanie listów nie było w zakonie czymś zwyczajnym. Moje myśli z miejsca pobiegły ku memu czcigodnemu ojcu, od którego nie miałem wieści wiele już lat. Czyżby leżał na łożu śmierci i stamtąd przyzywał mnie, bym towarzyszył mu w ostatnich chwilach? Przeżegnałem się i z wahaniem otworzyłem list.

Nie ojciec jednak mnie wzywał, lecz mój dawny mistrz. Odkąd rozstaliśmy się po straszliwych i groźnych wypadkach, jakie zaszły w pewnym opactwie, a o których napisałem w poprzedniej księdze, od niego też nie miałem znaku życia. Myślałem o nim nieraz, a choć Reguła nakazuje nam wyzbyć się wszystkich ziemskich przywiązań, łapałem się na tym, że chciałbym jeszcze raz go zobaczyć, posłuchać mądrych słów, jakimi rozjaśniał mroki mojej niewiedzy, a nawet - Boże, przebacz - znów tropić  tajemnice i pułapki, zastawiane przez chory i pokręcony umysł na zgubę niewinnych dusz. Czytając list, zrozumiałem z całą jasnością, że dusiłem się w murach opactwa w mym rodzinnym mieście, a spokojny rytm dnia, wyznaczany przez pracę i modlitwę, nudził mnie. Skarciłem się natychmiast za te grzeszne myśli i z obawą podniosłem wzrok na opata, czy nie wyczytał ich aby z mej twarzy. Lecz ten przyglądał mi się tylko z dobrotliwym uśmiechem. Znał, oczywiście, treść listu - nie uchodziło, by prosty braciszek, jakim byłem, dopiero co ukończywszy nowicjat, dowiadywał się o czymś przed swym przełożonym. Skłoniłem się przed nim z pokorą, oczekując decyzji - czy pozwoli mi opuścić klasztor i jechać do mego mistrza, który, jak pisał, leżał złożony chorobą w opactwie daleko stąd i pragnął ujrzeć mnie raz jeszcze, nim jego ziemskie oczy zamkną się na zawsze? Obawiałem się, że nie; z trudem przecież uzyskiwaliśmy pozwolenie nawet na zobaczenie najbliższych.
Nie doceniłem jednak sławy, jaka otaczała mego mistrza.  Opat nie tylko zgodził się na mój wyjazd, lecz kazał też dać mi jucznego osła i sakwy z pożywieniem, bym nie musiał żebrać po drodze - benedyktynowi to nie przystoi. Pobłogosławił mnie też i nakazał wyruszyć skoro świt, nie tracąc czasu, bym zdążył jeszcze ujrzeć żywego tego, który mnie wzywał.
Następnego dnia zatem, ledwie pierwsze zorze rozjaśniły widnokrąg, wyszedłem przez skrzypiącą furtę, prowadząc za sobą juczne bydlę. Żegnany mamrotaniem furtiana, odwróciłem się ku południu i ruszyłem, a w moim sercu obawa walczyła z nadzieją, gdyż coś mi mówiło, że list był jedynie wybiegiem, a mistrz wzywa mnie, bo znów natknął się na śmiertelnie groźną zagadkę i chce mieć mnie u swego boku, bym pomógł ją rozwiązać. Po chwili karciłem się jednak - jak mógłbym zarzucać mu kłamstwo?! - i poganiałem bydlę, przerażony, że nie zdążę na czas.
Panie, prosiłem, usłysz błaganie swego sługi. Zachowaj przy życiu brata Wilhelma z Baskerville, obdarz go zdrowiem na chwałę Twoją i Najświętszej Panny. O to proszę cię ja, nędzny Twój niewolnik, Adso z Melku.